Witajcie moi Drodzy,
z racji tego, że jest to pierwszy wpis, po opublikowaniu oficjalnej informacji na facebooku o moim blogu, chciałam Wam bardzo podziękować, za tak liczne odwiedziny. Bardzo się cieszę, że sam pomysł stworzenia blogu i zamieszczona tutaj treść, przypada Wam do gustu. Dostałam też kilka cennych wskazówek i postaram się je uwzględnić, w moich kolejnych wpisać. He, mogę Wam zagwarantować – będzie tylko lepiej 🙂 ! No nic, tylko pisać i pisać, a dziś będzie o czym:
porządny, dłuuuugi trening z dobrym celem, do którego zmierzałam.
Jest niedziela, 16.09., godzina 9:10. No… pospało się, otwieramy oczka, a tu piękne słoneczko. Nic tylko wstać, ładnie się umalować, wypić dobrą kawkę, zasiąść do domowego wypieku, wstawić kurę na rosół, pójść do kośció…
Ożesz Anno, toż to Ty chyba pomyliła żeś swoje wcielenia?!
Spokojnie, nie pomyliłam 🙂 . Jestem nadal tą samą, szaloną Anią, której nie w głowie takie “kawulki” od rana. Po krótkiej wymianie zdań z moim kochany mężem:
Mamy jakieś plany na dziś?
Chyba nie…
Ok, to wyjeżdżam 🙂 ,
plan na niedzielę już był.
Ale nic się nie martwcie o nasze małżeństwo, mieliśmy caaaaałe śniadanie dla siebie.
No chyba, jako przykładna żona, ładnie się postarałam 🙂 ?
Mój cukier wstał również w świetnym nastroju, z poziomem 105 mg/dl:
- dla nas cukrzyków norma glikemii to 70 – 160 mg/dl, jednak cały czas powinniśmy dążyć do poziomu ok. 100 mg/dl, szczególnie na pompach insulinowych. Trudno nie zauważyć, że miałam zatem bardzo dobry wynik.
- dla zdrowych osób, norma to 70 – 110 mg/dl, szczególnie po przebudzeniu cukier powinien być poniżej 100mg/dl, po jedzeniu może być troszkę wyższy (to normalne), jednak nie powinien on znacznie wybiegać poza tę normę. Każdy wyższy wynik niż 110mg/dl, trzeba bacznie obserwować, ewentualnie zgłosić się do lekarza po poradę.
- tę informację zamieszczam ze względu na to, że odwiedzający mój blog goście, czasami nie wiedzą informacji, które dla nas cukrzyków są oczywiste. Dziękuję za tę wskazówkę, na pewno będę ją uwzględniać w przyszłych postach. Będą one widoczne w tym kolorze. Spokojnie, wraz z upływem czasu, gwarantuję wszystkim, że będziemy świetnie wyszkoleni z dziedziny cukrzyca 🙂 .
Mój cukierek, z bananem na twarzy, zasiadał zatem do wspólnego śniadanka w towarzystwie mojego Marka ♥ . Trochę mu minka zrzedła, jak zobaczył jego porcję insuliny, jaką mu zaserwowałam:
1 jednostka? Chyba, sobie żartujesz Anno?! Na tę 112-stu gramową bułkę to dawaj mi tu co najmniej z 6 jednostek (ok. 5,5 WW). Na jajo nie musi być insuliny. Natychmiast chce więcej! Słyszysz?!
Nie słuchałam. Fakt jest taki, że powinnam podać tutaj bolus złożony, czyli część insuliny miała zacząć działać bezpośrednio po podaniu, osiągając swój szczyt działania miedzy 1-2 godziną, i cześć rozłożona w czasie np. 3 godzin. Czasami takie posiłki, gdzie jest podawane sporo insuliny na raz, wymagają takiego rozłożenia. Czasami wynikają one ze składników, jakie są w danym pokarmie, po których wyrzut insuliny jest późniejszy. Im tłuściej tym cukier podnosi się wolniej. W tym przypadku mając na talerzu 6 wymienników węglowodanowych, tzw, WW, podałabym 4j, w bolusie prostym, czyli tym natychmiastowym i 2 jednostki rozłożone na 2-3 godziny.
Podałam tylko 1 jednostkę, z racji planowanego wysiłku. Z poprzednich postów, już na pewno wiecie, że podana insulina wraz z wysiłkiem, działa podwójnie szybko i mocno. Jeśli macie jakieś braki w wiedzy, zachęcam do artykułu: Bolus przy wysyłku = ryzyko hipoglikemii 🙂 .
Zobaczcie poniżej, jak skubana cukrzyca postawiła protest temu, że zabrałam ją na trening, i to w niedzielę:
Pierwszy malutki kwadracik ok. godziny 10:00, to bolus podany na śniadanie. W 22km, po tym jak na pompie wynik pokazywał 222mg/dl↑↑ ( strzałeczki w górę oznaczają tendencję dość wzrostu, w tym przypadku 2 mg/dl na minutę, to dość spoto ), trzeba było działać. Podałam 0,5 jednostki insuliny. To ten drugi malutki kwadracik. Cukier zdążył jeszcze się podnieść do 274mg/dl↑, po czym już w 35km zaczął gwałtownie spadać.
Musiałam sięgnąć po czekoladowe zapasy batonowe. Dłuższy postój zapowiadał się dopiero na 85-ty km. Zapytacie dlaczego akurat wtedy i dlaczego dłuższy?
Dobra Ania jechała, do Konina, odwiedzić swoją kochaną, 82-letnią ciocię. Z dobrego serca, z dobrej woli, po prostu chciałam = połączyłam przyjemne z pożytecznym 🙂 .
Łącznie zaplanowanych ok. 160 km treningu.
Wbiłam na nawi (chciałam jechać drogami pobocznymi) trasę rowerową i już w 30-tym km tego żałowałam.
Widzicie to? Szuter i lekki żwirek, coś czego szosóweczki nie lubią… Kolejne kilometry tylko potwierdziły, że trasę powinna była zmienić. Przyjrzyjcie się proszę pierwszemu zdjęciu na samej górze, po prawej stronie. Widać tam jakość nawierzchni na bocznych drogach. Bardzo często są one, delikatnie mówiąc, kiepskiej nawierzchni. W tym przypadku przez jakieś 5 kilometrów jechałam po jakiejś pieprzonej tarce asfaltowej. I nie dało się jej omijać, była ona na większości nawierzchni, im bliżej boku szosy, tym tarka większa i bardziej odczuwalna. A środkiem drogi jechać, to tak średnio. Byłam zirytowana, ale nie tylko jakością tej drogi, ale też nie ułatwiała mi glikemia, która leciała na łeb na szyję. A to, wierzcie mi, da się odczuć i nie jest fajnie odczucie… Cukrzyca dawała o sobie znać, w ten negatywny niestety sposób…
Cóż cukier udało mi się, po jakimś czasie, zatrzymać wspomnianymi wcześniej batonami, trasę zmieniłam na główniejsze drogi. I zaraz jechało się płynnej, serce zaczęło się na nowo radować, ba nawet cukrzyca już się tak nie dąsała. Zatrzymałam się na chwilkę, by to uwiecznić:
Słoneczko, cieplutko, czego chcieć więcej, no ale trzeba było się zbierać, bo jechać było jeszcze co, a czas troszkę gonił. Uradowane, zaczęłyśmy jechać, aż do momentu, gdy zobaczyłyśmy to:
Noż cholera, coś Ty wbiła w tą nawi ?
Teraz to rower wyraził swoje 3 słowa… Świetnie, coś tam, fakt, bawiłam się na postoju i wbiłam pewnie znowu rowerówkę, zamiast samochodowej. Ehh… nawi mówi w lewo, no to jedziemy. Do celu pozostało już niecałe 8 km.
I co? STOP!!!
Pierd… nie jadę…
Wiecie, gnojka na zdjęciu, stanął i czekał. A czekał na obraz, w którą stronę ma jechać, a obrazu ni ma 🙂 . Tak, zgubiłam telefon 🙂 : robiąc zdjęcie, nie zapięłam zamka, gdzie umieszczam telefon i mi po prostu wypadł. Najlepsze, że słyszałam jakiś mały stukot, ale jechałam dalej. Cofnęłam się zatem, wygrzebałam z piachu, i jechaliśmy dalej, tym razem w prawo, tak jak widzicie na zdjęciu powyżej. Inaczej drogą, zresztą, nie dało się jechać. Skręciliśmy, by zobaczyć to:
He, to chyba se teraz Ty, szanowny rowerze, robisz ze mnie jaja!? To ja się grzecznie pytam, gdzie ja mam do cholery jechać?
Chciałaś to jedź, no tędy, tędy !
Jaja se ze mnie robił ten rower, jak nic 🙂 . Pojechałam, by zmierzyć się z taką trasą jak poniżej:
Te ślady na piachu, to ślady moich opon. He, nawet dziadek na góralu, jadący z naprzeciwka, mnie zaczepił:
Pani, no na takie kółka, to nie trasa!
No co Pan nie powiesz?! Potańcowałam na tym piachu, z lewa, na prawą i dojechałam do KONINA – celu mojego treningu.
Teraz zakupić tylko parę smakołyków do cioci, szybkie odwiedziny i grzejemy z powrotem do domu. Wyjeżdżając z Konina, była już godzina 16:00. Trzeba było jeszcze dorzucić troszkę do brzuszka, bo zapowiadał się większy wysiłek- droga pod lekki wiatr – 75-cio kilometrowa.
Oj powiem Wam, że było ciężko. Cukier znowu zaczął szaleć. Tym razem przy 220↑ mg/dl i zjedzeniu hot-doga, dałam 1j. insuliny. Normalnie cukier po takim posiłku, podaniu tylko 1j. instuliny i braku ruchu podskoczyłby do nawet 350 mg/dl, a może i więcej. W zamian za otrzymany wysiłek fizyczny organizm żądał ode mnie zjedzenia dodatkowo 3 batonów i ostatecznie ledwo dojechałam przed hipoglikemią (cukier poniżej 70 mg/dl). A zobaczcie, że rano było zupełnie odwrotnie, po jednej jednostce glukoza, mimo wysiłku, cały czas rosła. Węglowodany zjedzone były, w obu przypadkach, na podobnym poziomie. Jedynym wytłumaczeniem i moim błędem było tutaj nieuwzględnienie, że mój organizm już działał na podkręconych obrotach (jednak miałam do Konina przejechanych już ok. 85 km).
I tak wróciłam, zmarznięta, po 19 do domu. Wynik mojego treningu, pomimo buntu cukrzycy i roweru, uważam za bardzo dobry:
161 km – 6 godzin 5 minut na siodełku – średnia prędkość 26,5 km/h
Oj, mówiąc po kolarsku, troszkę się wczoraj “wyjechałam” (dałam sobie w dupsko, a w szczególności w nogi 🙂 ). Kładąc się spać, jeszcze czułam przyspieszony oddech, było mi nawet po części niedobrze. Nogi do wczoraj też czułam. Ale i tak powiem, że było warto 🙂 . Fajne uczucie zmęczenia, szczególnie mięśniowego. Teraz, już 2 dzień odpoczywam bez rowerka, ale nie na próżno: zbieram siły na jutrzejszą przejażdżkę. Oj, a jechać będzie też co 🙂 .
Jestem ciekawa, jakimi Wy lubicie jeździć drogami: ścieżki leśne, pola czy zdecydowanie wolicie asfaltowe?
Czekam na Was, jak zwykle, poniżej w komentarzu 🙂 .