234 km – trening do Pniew

Oj dałam sobie wczoraj w kość, a raczej w nogi … oj dałam… Wyjazd do Pniew był już od dłuższego czasu w planach, tylko czekałam na ładną pogodę. I taka nadeszła wczoraj, 19.09.2018.

Budzik 5:15, wstajemy razem z Markiem, pół przytomni. Marek, jak zawsze rano, wpółżywy, ja natomiast miałam bardzo ciężką noc. Nie mogłam wczoraj zasnąć. Po 1,5 godz. kręcenia się w łóżku, z lewa na prawą, nagle mnie oświeciło:

TABLETKI!?

Byłam wręcz przekonana, że tabletki te wzięłam. Biorę je zawsze, co wieczór. Część z nich ma właśnie działanie nasenne. Jak się okazuje, jednak się myliłam. Tabletki leżały grzecznie w szafce i dziwiły, co ta Ania robi po nocach, że jeszcze nie wylądowały w jej żołądku? Ucieszone one i ucieszona ja, wróciłyśmy do łóżka:

No, teraz to lada chwila i zasnę.

Nic podobnego. Moje kręcenie się trwało nadal. To co jest nie tak? Wiecie co to było? Mój mózg jeszcze był na dość dużych, jak na noc, obrotach. Znane mu cowieczorne tabletki nie mogły się przyczynić do tego, żeby w końcu odpoczął. Więc myślałam… Myślałam o dniu jutrzejszym, o trasie, jaką mam jutro w planach do zrobienia, o siłach, które mi pozostały po niedzielnym “wyjechaniu” (jeśli nie przeczytałeś, zachęcam Długi, niedzielny trening, w dobrym celu), o jedzeniu jakie powinnam była zjeść, aby dotrzeć co celu..

Teraz jednak byłoby dobrze wyłączyć już mózg i zasnąć, by były siły na jutro. A wiem, jak sen potrafi się odbić na jakości treningu. Poszłam więc do domowej apteczki po “grubszy kaliber” i… zasnęłam. W nocy jeszcze się parę razy budziłam, ponieważ pompa dawała sygnały: powiadomienie przed wysokim cukrem, później zatrzymanie przed niskim… Ehh standardowe komunikaty nocne. A wstać trzeba było. Zużyci zasiedliśmy z Markiem do śniadanka. 

Podobnie, jak w niedziele zjadałam ok. 6 WW (bułka, z jajkiem i pomidorem), dałam 1,5 jednostki insuliny (czyli o 0,5 j. więcej, niż w niedzielę), cukier 125 mg/dl. Poczekałam jeszcze do godziny 7:00, żeby się jaśniej zrobiło i wyruszyłam w trasę. Do tego czasu upichciłam na szybko:

zapiekankę z kaszy jaglanej, w towarzystwie panierowanego kurczaka. Ha, mąż się ucieszy, jak wróci z pracy 🙂 .

Słoneczko wstawało, a ja się troszkę bawiłam, chwytając fajne momenty:

Po 20-tym kilometrze, jak zwykle kontrola glukozy, która zatrzymała się na poziomie 190 mg/dl. To ciut za dużo, dobrze byłoby, gdyby była poniżej 160 mg/dl. No ale kręciłam dalej, wiec glukoza powinna jeszcze troszkę spadać ( wzrost glukozy ze śniadania w godzinę po posiłku już nastąpił, teraz co najwyżej mógł wzrastać głównie z tłuszczu i białek). (Przypominam, że tekst pisany na zielono, jest dla osób, które mogą mieć braki w wiedzy, która z pewnością nie brakuje cukrzykowi 🙂 . Stad na Waszą prośbę, będę je wyróżniać na kolor zielony, tak żebyście też mogli troszkę się doszkolić z tematów cukrzycowych.) Postój był zaplanowany na ok. 60-ty km. W 40-tym km glukoza 172 mg/dl. Wiedziałam, że zaraz będzie trzeba coś zjeść, więc już podałam 1 j. insuliny. Zobaczcie profil dnia:

Na dole wykresu widać mały, niebieski kwadracik, tuż przed godziną 10-tą. Więcej insuliny postanowiłam nie dawać, ponieważ znowu bałam się gwałtownego spadku glikemii. A to jest, wierzcie mi, kiepski uczucie, zwłaszcza przy wysiłku. Przed 50-tym km, pojawiła się chęć zjedzenia czegoś, więc po drodze, sięgnęłam po batonik, później po ciasteczka zbożowe. Jak już tak dobrze szło jedzonko, to wyciągnęłam do tego jabłuszko 🙂 ,

a że ruch był mały to sobie spokojnie jadłam i jechałam. Zastanowiłam się, czy jednak nie dostrzyknąć trochę insuliny, bo więcej zjadłam, niż zaplanowałam, ale pozostawiłam na 1 jednostce. WW (wymienniki węglowodanowe ) zjadłam w sumie 5. Powinnam więc dać 5 j. insuliny. Jak widzicie, na tym profilu u góry, słusznie zrobiłam, nie podając więcej insuliny. He, to już doświadczenie 😉 . Tak więc, sobie spokojnie jechałam, opalając łydeczki (słoneczko grzało w plecy),:

i pojawiła się tabliczka:

PNIEWY 36 KM

Ups… chyba przegapiłam postój. Miał być na 60-tym km, skoro do Pniew pozostało 36 km to widać musiałam być na 70-tym km. Patrze, zgadza się 🙂 . No to teraz, to już mi się nie opłaca robić tego postoju. Za 1 godz. i 15 min. będę w Pniewach. Dokupiłam tylko wodę. Zaczęło się robić gorąco. 1 litr wody już poszedł, a potrzeba więcej, na to, co już przejechałam. Rozebrałam się z bluzy i rękawiczek i nim się obejrzałam Pniewy witały 🙂 . A tam, nie kto inny jak:

św. URSZULA LEDÓCHOWSKA, zwana często “Matuchną”.

Zgodnie z moim długo zaplanowanym celem, pojechałam się pomodlić do jej sanktuarium. Jest mi Ona taką, przeze mnie wybraną, patronką. Zawsze uśmiechnięta, pogodna, życzliwa i dobra. Uklęknęłam przed jej ołtarzem. Łzy kapały mi jedna po drugiej… Było za co przepraszać, dziękować, prosić… Bardzo dużo przez ten rok przeszłam… Wiem to tylko ja najlepiej i Matuchna także… Eh… sentymentalnie się zrobiło. Wyszłam z sanktuarium, no i teraz, gdy emocje trochę opadły, poczułam, że czas najwyższy na odpoczynek i uzupełnienie energii. W nogach było już 106 km.

Opowiem Wam numer: mój kochany mąż, po skończonym, wspólnym śniadaniu, zakosił mi zrobioną przeze mnie bułkę na wyjazd i zabrał ją do pracy.  Przecież zawsze bierze tylko 2 bułki, moja trzecia, leżała na stole, obok jego i bezczelnie zakosił wszystkie, całe 3 sztuki 😀 . Kto pomyślał, że specjalnie, ręka do góry? Haha, blef! Nie pytajcie się jak on to zrobił 😀 ? Po prostu wziął. Najlepiej, że w pracy się nie skapnął, że je moją bułkę, choć była z białym serem śmietankowym. Marek ma zawsze bułki z szynką (wymóg konieczny ) i serem żółtym. Smakowała, to jadł 🙂 . Co tu się zastanawiać? Może to dobrze, że się nie zorientował, bo by biedny przeżywał 🙂 . Ja za to mogłam zafundować sobie lepsze rarytasy 🙂 .

Pojechałam do piekarni, kupiłam świeżą pizzerkę, drożdżówkę z kruszonką i bułkę jogurtową. Tę ostatnią, to jakbym miała z 5 kupionych, to chyba bym je wszystkie zjadła, taka dobra była. Pokryta cukrem pudrem, a w środku jogurtowo – budyniowa masa. Nawet nie zdążyłam Wam zdjęcia zrobić, tak jadłam 🙂 . Dałam na ta śniadanko (pizzerki już nie dałam rady wcisnąć) 2 jednostki insuliny, przy czym, wiedziałam, że w przypadku braku wysiłku, powinnam na te drożdżówki dać przynajmniej 7 jednostek i to rozłożonych w czasie. Część dawki w bolusie prostym (insulina działa natychmiast po podaniu, szczyt działania przypada na 1-2 godzinę) i część w bolusie przedłużonym (insulina rozłożona w czasie, tutaj byłoby na 7 jednostek, 2,5 jednostki rozłożonych w czasie 4 godzin).  Taki bolus nazywa się bolusem złożonym. Ja natomiast dałam tylko 2 jednostki, ze względu na planowany wysiłek, w bolusie prostym. Zobaczcie proszę jeszcze raz na wykres:

Godzina 12 (to ten drugi, niebieski kwadracik na dole): po podaniu cukier nieznacznie rośnie, po czym, o godzinie 14 bardzo duży wzrost, powyżej 25o mg/dl. To właśnie efekt nie podania bolusa złożonego. Na drugi raz, jedząc drożdżówkę przy wysiłku, na pewno taki podam. Widzicie, ja też się cały czas uczę, pomimo 22-letniego doświadczenia z tą chorobą. Trzeba było już przy takim cukrze działać i dostrzyknąć insulinę. I znowu przesadziłam z ilością. Często panikuję, jak widzę taki wynik i podaję zbyt dużo insuliny. Zresztą to przy wysiłku jest bardzo ciężko wyczuć, ile będzie odpowiednio. W normalnym przypadku bez wysiłku, jest dużo, dużo łatwiej. Widzicie tutaj, już od godziny 16:00 do końca linii wykresu, cukier cały czas jest na granicy hipoglikemii (niedocukrzenia, czyli glikemii poniżej 70 mg/dl ). Walczyłam (jadałam banany i batony), aby nie doprowadzić do hipoglikemii. Było ciężko, bo cukier był naprawdę na granicy, 84 mg/dl, a mi kończyły się zapasy. Stawałam, w dwóch sklepach, aby dokupywać świeże banany, wodę przy okazji też.

Wróćmy, jeszcze na chwilkę, do mojej przerwy w Pniewach, na kąpielisku. Ładnie zadbana trawka, cisza, spokój. Woda nie zachęcała do kąpania, bo była dość mocno zielona. Obok był też plac zabaw, ale nawet żadnych matek z dzieciaczkami nie było. Także mogłam spokojnie, pokontemplować moją modlitwę i zastanowić nad dalszym przebiegiem trasy.

Trasę miałam zaplanowaną następująco:

Z powrotem jechało się super, wiatr sprzyjający, pogoda nie za duszna. 

W pewnym momencie zauważyłam po szybko mijających mi drzewach, że chyba jadę dość szybko:

No moi Drodzy, bądźmy szczerzy: ja po prostu zapieprzałam 🙂 . No może było ciut z górki, ale i tak średnio poniżej 30 km/h nie schodziłam. Później trochę się opamiętałam, bo to jednak to dopiero 138 km, a do przejechania była jeszcze ze stówka.

Trochę też pomógł mi pociąg, no chyba z 10 minut przejazd był zamknięty. Fakt, przejechały 3 pociągi, ale korek musiał się zrobić mega długi.

Mnie korki nie obowiązywały, obowiązywała za to, od czasu do czasu, jazda po ścieżce rowerowej. I zobaczcie co na jej końcu zobaczyłam:

No brawo polskie drogi 🙂 .

Tuż przed Kostrzynem, były fajne zjazdy i podjazdy, ale już przy 200- setnym km, dało się je poczuć w nogach.

I tak, dojechałam po 234,25 km z powrotem, do domu. Prawie 9 godzin na siodełku.

No tyłek też już, w ok. 180-tym km, czułam. Zmęczona byłam, nie powiem, ale chyba nie aż tak bardzo, jak w niedziele. Bardzo się cieszyłam, że zrobiłam tę trasę. Wiem, że była wymagająca, ale taka miała być. Miałam za co przepraszać, za co dziękować i o co prosić…

Na sam koniec doskwierał mi dość mocny ból głowy. Na tyle mocny, że już o 19:30 byłam w łóżku. Hehe, ładnie, jak na grzeczne dziecko, po dobranocce w pierzyny, do łóżka. Wzięłam tym razem tabletki, wszystkie + przeciwbólowe i nasenne. Chciałam jak najszybciej pozbyć się tego okropnego bólu. I pozbyłam. Nawet nie wiem kiedy, a odleciałam w głęboki sen.

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Aniu, Kwilcz był już blisko?, następnym razem zapraszam. ?

    1. Oj jeszcze na pewno będę w Twojej okolicy, z pewnością zajrzę 🙂

Dodaj komentarz

Zamknij Menu