Bajkowe 800 km po górach, nieludzkie 12000 przewyższeń i pracowite 42 godziny na siodełku – zapraszam do relacji „na wesoło” z mojej 9-dniowej wyprawy w góry (Zakopane, Bielsko-Biała, Czechy, Słowacja).
Są góry - ... jest jajecznica 😜
Że będzie pionowo, to ja wiedziałam, albo raczej się domyślałam. Moją płaską Wielkopolskę określę jako naleśnik, a tu w górach smakowałam jajecznicy i dosłownie, i w przenośni: góra, dół, góra, dół i tak w kółko. Te przewyższenia sprawiały, że czułam się ugotowana/usmażona, tak jak te przepyszne jajeczka, które zafundowałam sobie pewnego dnia na śniadanko.
Swoją drogą, zjedzenie jajecznicy sprawdzało się dobrze w cukrzycy. Spora ilość WBT (tłuszcze i białka), ładnie trzymało cukier i nie było spadków w trakcie długich kilometrów na rowerze.
Pochwalę się, a co : jeden dzień przejechałam dystans 138 km, będąc 100% w zakresie TIR (70 -180 mg/dl). Jak ja to zrobiłam, to sama się dziwię
, jakoś wszystko się układało. Spoko, nie zawsze było tak bajkowo, bo czasem wybijało mi glikemie na np. 250 mg/dl, ale to tylko na chwilę. Kręcenie robiło swoje – cukier spadał, a ja mogłam sięgać po kolejne jedzeniowe rarytasy, na które sobie normalnie nie pozwalam. Tyle Nutelli, tak bezkarnie, to ja już dawno nie zeżarłam
Uznaję zasadę (a raczej jej się uczę, przy tym moim nieszczęsnym perfekcjonizmie), że nie leczę się dla cyferek. Wyniki 88% w zakresie z całego wyjazdu (wykres powyżej) są i tak świetne. Zwłaszcza, że cholernie ciężko jest je utrzymać dla długogodzinnych kilometrów.
Ania, dupa Cię nie boli?
Zapytacie, czy ciężko jest wysiedzieć ponad 6 godzin na siodełku, dzień po dniu, i jak wytrzymują to moje szanowne 4-litery? Odpowiem – jeśli:
- jest się dobrze odżywionym (w trakcie i po wysiłku – dużo węglowodanów prostych i złożonych)
- jest się odpowiednio nawodnionym (woda + elektrolity w trakcie)
- dba się o rozluźnienie mięśni po wysiłku (wałek to najlepszy przyjaciel kolarza, ale nie ten wałek do ciasta, tylko do mięśni
)
- zadba o odpowiednią ilość snu pomiędzy dniami
- posmaruje tyłek kremami/maściami tu i ówdzie
- dobierze dobrze dopasowane gacie z grubą wkładką (tzw. papmpersem),
to można jechać tak nawet i na koniec świata (tylko nie wiem, gdzie ja, jako cukrzyk, zapakowałabym takie ilości zapasowych wkłuć do pompy, sensorów do ciągłego monitorowania glikemii, insuliny, by się nie popsuła itp. ). Moje dupcia prezentowała się jak pupcia niemowlęcia po tej trasce – wymasowana, wypielęgnowana, pachnąca i zadowolona.
Beksa-lala w akcji
Mam odwagę wybrać się sama na taką wyprawę: bez zaplecza technicznego (mój kochany mąż został w domu), bez mobilizowania trenera („hop, hop, hop, dawaj Ania)”, bez osoby, która uratuje na wypadek hipoglikemii (serio, miałam może dwa hipo podczas jazdy). A jednak przyznam się Wam do czegoś, co mnie spotkało podczas tej wyprawy. Nie byłam takim chojrakiem cały czas, oj nie …
Przyszło pierwsze porządne zmoczenia tyłka (zastała mnie raz potworna ulewa), dwa razy nawigacja wyprowadziła na szuter i wielkie kamienie (rower szosowy to nie gravel), była gleba (polała się krew), a ja, jak mała dziewczynka, miałam ochotę usiąść na trawie, w krzakach, schować się na przystanku, otworzyć flaszkę, rozpłakać się i poddać. Coś na zasadzie „piordo…, nie jadę”. Ochota jednak nie oznacza czynu. Trzeba było to przełamać, „wziąć się w garść” (he, uwielbiam to sformułowanie „weź się w garść”, akurat wtedy, kiedy jest Ci zajebiście źle). No nic, ale ogarnęłam się… Wzięłam chusteczkę i przetarłam nie łzy lecz ranę, wsypałam elektrolity do bidonu, nie wódę, czy inną domieszkę, zacisnęłam zęby zjeżdżając/schodząc na kamieniach, a nie wzywałam helikopter z ekipą ratunkową, by mnie uratowali. Dusza płakała, chciała zawrócić, przerwać ten maraton, a serce kazało walczyć i jechać dalej. Bo w kolarstwie trzeba mieć i twardą dupę, i waleczne serce . Beksa lala daleko nie zajedzie..
Po moim trupie - tu rządzę ja!
Miło mi, że nadal tu jesteście i czytacie moją relację. Widzicie, nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba tylko chcieć, wierzyć że się da. Mimo, że jest paskudnie ciężko z tą cukrzycą, to da się robić wiele rzeczy. Cukrzyca, czy inna choroba, jak uzależnienie/depresja (wiele lat się z nimi zmagałam) nie będą przecież nami rządziły… W życiu, po moim trupie! To ja dyktuję, co robię, co i ile jem (nakłonić mnie, która 20 lat chorowała na anoreksję, do takiej ilości jedzenia na trasie nie było prostą sprawą dla mojego mózgu). Dzięki temu miałam siłę, by przejechać dystans 800 km po górach w bardzo dobrym samopoczuciu fizycznym. O tym złym psychicznym już pisałam wcześniej, ale wierzcie mi przez 90% czasu jazdy miałam banan na twarzy, nawet jak rzeźbiłam 6 km pod ostrą górę, cały czas w pionie. Nogi piekły, bolały, a ja uchachana że mogę, że daję radę, i że się do licha nie poddaję, jechałam po prostu swoje!
I tego Wam życzę, abyście nigdy nie wątpili w to, co robicie. Moja „beksa-lala” płacze, ale tym razem ze szczęścia, że wróciłam do domu cała i zdrowa